Dziś na łamach „Czasopisma” akapitów o wyroku, w którym sąd odniósł się do wątpliwości od lat rozpalających wyobraźnię i emocje internautów: czy w przypadku udostępnienia podlegającego ochronie utworu, do swobodnego pobrania przez innych użytkowników serwisu internetowego, właściciel praw może żądać odszkodowania — odnoszonego do ustalonego przez niego cennika udzielanych licencji? A przy okazji: czy jeśli jakiś utwór został udostępniony kilka razy, przez różnych internautów, można mówić o tym, że szkodę poniosło się kilkukrotnie? (wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 29 sierpnia 2017 r., sygn. akt VI ACa 600/16).
Sprawa dotyczyła odpowiedzialności użytkownika serwisu internetowego za udostępnienie na własnym koncie utworów — plików zawierających podręcznika do nauki języka włoskiego, które mogli pobierać inni internauci. Zdaniem wydawcy podręcznika doszło do bezprawnego rozpowszechnienia utworu z naruszeniem przysługujących mu praw autorskich, zatem zażądał odszkodowania w kwocie odpowiadającej opłacie licencyjnej (3,5 tys. złotych).
Jednak w ocenie pozwanego nie powinien on ponosić odpowiedzialności, bo umieścił na swoim koncie pliki pobrane od innego użytkownika tego samego portalu, ale usunął je zaraz po otrzymaniu powiadomienia o naruszeniu praw. Jego zdaniem powód nie poniósł żadnej szkody, zatem nie należało mu się żadne odszkodowanie.
(Zgromadzone w sprawie okruszki pozwalają stwierdzić, że stroną powodową było wydawnictwo Longpress (którego działalność jest aktualnie zawieszona), spór dotyczył podręcznika do języka włoskiego udostępnianego w serwisie Chomikuj.pl.)
Sąd I instancji uwzględnił roszczenia: pozwany udostępniał pliki do pobrania przez ok. półtora roku, za co został prawomocnie skazany na karę grzywny (art. 116 ust. 4 pr.aut.) — skoro zatem sąd cywilny jest związany ustaleniami prawomocnego orzeczenia skazującego (art. 11 kpc), który ustalił, że doszło do naruszenia praw autorskich, to nie pozostało nic innego jak uwzględnić roszczenie. W takim przypadku powód może domagać się odszkodowania na zasadach ogólnych (art. 79 ust. 1 pkt 3 lit. b pr.aut.), czyli w kwocie odpowiadającej cenie, za jaką wydawnictwo sprzedaje licencję.
Niezależnie od twierdzeń pozwanego użytkownika, którego zdaniem wydawca uczynił sobie stałe źródło dochodu z występowania z roszczeniami, dochodzenie odszkodowań nie stanowi nadużycia prawa podmiotowego, nie ma też znaczenia czy uprawniony występował do serwisu z żądaniem ograniczenia dostępności jego plików.
Skuteczna okazała się apelacja wniesiona przez pozwanego internautę: związanie wyrokiem sądu karnego nie oznacza, że w sprawie cywilnej poszkodowany nie musi wykazać poniesionej szkody. Skoro zatem powód żądał odszkodowania w wysokości opłaty licencyjnej, jaką by otrzymał, gdyby pozwany zawarł z nim umowę — ale nie wykazał, iżby wskutek zachowania pozwanego poniósł określone straty — to nie sposób przyjąć, iż pozwany wyrządził mu szkodę wskutek samego udostępnienia podręcznika (wydawca mógłby żądać zwrotu korzyści utraconych wskutek udostępniania plików przez pozwanego, ale takiego żądania nie sformułował).
Sąd dostrzegł także specyfikę owego „modelu biznesowego” — powód przyznał, że złożył 1200 zawiadomień do prokuratury dotyczących rozpowszechnienia utworów, do których prawa autorskie mu przysługiwały, a przecież nie można powiedzieć, iż zawarłby 1,2 tys. umów licencyjnych (bo „usprawiedliwione gospodarczo” jest zawarcie jednej umowy upoważniającej do dalszego rozpowszechniania utworu — zaś „każdy następny potencjalny licencjobiorca, działając racjonalnie, pozyskałby prawa do utworu od pierwszego licencjobiorcy, a nie od powoda” (?)). Idąc w ślad za takim rozumowaniem oznacza to, że wydawca poniósł szkodę w wysokości 4,2 mln złotych, a przecież to niemożliwe („paradoksalnie sytuacja majątkowa powoda byłaby tym lepsza im większy byłby zakres podmiotowy naruszeń przysługujących mu praw autorskich”).
Tymczasem szkodę wskutek udostępnienia do pobrania pliku z utworem można ponieść tylko raz — w momencie zamieszczenia pierwszego pliku w serwisie, bo w tym momencie dochodzi do nieograniczonego udostępnienia utworu, zaś zamieszczenie kolejnych kopii (nawet jeśli może być kwalifikowane jako przestępstwo w rozumieniu art. 116 ust. 4 pr.aut.) nie zwiększa rozmiaru szkody osoby uprawnionej, bo każdy następny użytkownik tak czy inaczej może pobrać ten pierwszy plik („Oczywiste jest przecież, że rozmiar szkody osoby uprawnionej nie byłby większy, gdyby naruszyciel udostępnił plik w dwóch lub większej liczbie kopii”). Odmienna ocena byłaby możliwa gdyby powód udostępniał utwór w inny sposób (poza portalem), rozszerzając katalog osób, które mają do niego dostęp.
Co więcej zdaniem sądu trudno określać wysokość szkody odnosząc się do kwot podanych w cenniku wydawcy, który przecież mógł ją określić „zarówno na kwotę 1.000 zł, jak i 10.000 zł”, co nie oznacza, że taka właśnie szkoda powstałaby w jego majątku, zwłaszcza, że nie wykazał, iżby kiedykolwiek zawarł z kimkolwiek taką umowę (sprzedał podręcznik za 3,5 tys. złotych).
Finalnie oznacza to, że wydawca nie wykazał, żeby licencja na podręcznik do nauki języka włoskiego rzeczywiście kosztowała 3,5 tys. złotych, co oznacza, że nie można obliczać szkody związanej z udostępnieniem takiego pliku do pobrania na taką kwotę — zatem żądanie zasądzenia odszkodowania w tej wysokości podlegało oddaleniu.
Tytułem komentarza: generalnie uważam uzasadnienie orzeczenia za pewnego rodzaju dialektykę. Twórca (wydawca) ma prawo ustalać cenę swoich produktów w sposób dowolny i właściwie sądowi nic do tego czy jest ona za wysoka czy za niska. Cóż jednak zrobić jeśli się okaże, że cena jest faktycznie z sufitu, więc nikt nie kupuje produktu, licząc na to, że ściągnie go z sieci? Czy w takim przypadku producent naprawdę ma zawczasu pomyśleć o wykazaniu, że rzeczywiście ludzie kupują sporne utwory za określone pieniądze (uzasadnienie nie precyzuje czy powód nigdy nic nie sprzedał, czy po prostu nie pomyślał o przedstawieniu takiego dowodu — a moim zdaniem taki dowód nie jest niezbędny, o ile cena produktu nie jest kompletnie wyimaginowana).
Nie umiem się także zgodzić z konkluzją, iżby związana z tym szkoda mogła być poniesiona tylko i wyłącznie raz, tj. w momencie pierwszego udostępnienia pliku do pobrania (zwłaszcza jeśli zestawimy to z rozważaniami sądu, który jakby podważał model biznesowy resellerki). Przecież zainteresowanemu klientowi trudniej będzie dotrzeć do tej jednej „legalnej” oferty, jeśli zasłoni ją 101 ofert „nielegalnych”. (Nb. te rozważania sądu są o tyle bez znaczenia, że przecież powód nie domagał się zapłaty za „niesprzedane bo pobrane” z konta pozwanego licencje — chciał po prostu wynagrodzenia za to, że powód uzyskał dostęp do utworu bez uiszczenia stosownego wynagrodzenia.)
Z tego samego względu na ma moim zdaniem znaczenia czy owych naruszeń było 1,2 tysiąca czy 1,2 miliona — sprawa była jeden-na-jednego, zaś ten jeden użytkownik niewątpliwie wszedł w posiadanie kopii utworu, za którą nie zapłacił należności.