Krótko i na temat: do Izby Poselskiej wpłynął poselski projekt przewidujący przesunięcie terminu wyborów samorządowych oraz przedłużenie kadencji jednostek samorządu terytorialnego (projekt ustawy o przedłużeniu kadencji organów jednostek samorządu terytorialnego do dnia 30 kwietnia 2024 r. oraz o zmianie ustawy — Kodeks wyborczy).
Projekt jest całkiem lakoniczny, toteż dzisiejszy tekst nie będzie bardzo długi, a mianowicie:
- projekt zakłada jednorazowe wydłużenie bieżącej (upływającej w 2023 r.) kadencji rad gmin, powiatów i warszawskich dzielnic, sejmików wojewódzkich, a także wójtów, burmistrzów i prezydentów miast — o ok. pół roku, do 30 kwietnia 2024 r.;
- adekwatnie miałoby nastąpić przesunięcie terminu wyborów samorządowych, które miałyby się odbyć między 31 marca a 23 kwietnia 2024 r. (projekt wskazuje nawet daty, w których premier mógłby wybory te zarządzić).
Po co takie zmiany? ano w uzasadnieniu projektu mówi się, iż potrzeba zmiany wynika z „wyjątkowego skumulowania” dat wyborów parlamentarnych i samorządowych, a to wskutek wcześniejszego wydłużenia kadencji samorządowców do 5 lat, co jest „niepożądane z przyczyn organizacyjnych i profrekwencyjnych” — równoległej organizacji dwóch różnych głosowań nie udźwignie Państwowa Komisja Wyborcza, a do tego cisza wyborcza, protesty, sprawozdania finansowe komitetów, chaos informacyjny, komplikacje dla kandydatów, którzy chcą startować w obu elekcjach, etc.,etc.
I teraz wypadałoby napisać co ja o tym wszystkim myślę… Ano myślę, że z niejasnych powodów politykom PiS wydłużanie kojarzy się dość dobrze: najpierw te 5-letnie mandaty samorządowców (w ustawie z kłamliwym „zwiększeniem udziału obywateli w procesie wybierania organów publicznych” w tytule), a później (nieudane) przedłużenie kadencji prezydenta Dudy (bo koronawirus). Owszem, długość kadencji samorządowej nie jest regulowana konstytucyjnie (w przeciwieństwie do kadencji prezydenta czy legislatywy), więc hulaj dusza, trybunału nie ma, ale…
…ale mnie wciąż kołacze gdzieś w czaszce taki pomysł, że wcale nie byłoby głupim pomysłem wyznaczyć sztywną datę dla wszystkich wyborów w przyszłości. Tak jak Amerykanie mają „the Tuesday next after the first Monday in the month of November”, tak my moglibyśmy mieć jeden konkretny dzień, w którym odbywałoby się to święto demokracji (to nawet niespecjalnie wyklucza możliwość skrócenia kadencji parlamentu czy usunięcia prezydenta z urzędu).
(Wcale nie na marginesie: nie rozumiem tych argumentów „profrekwencyjnych”: nie od dziś wiadomo, że wybory samorządowe przyciągają do urn mniej wyborców, niż głosowanie sejmowe (nie mówiąc o prezydenckim) — więc ich skumulowanie mogłoby się frekwencji raczej przysłużyć. No ale posłowie PiS nie od dziś kierują się meandrami swojej logiki.)