Krótko i na temat: ma być ostro i do przodu, wcale przewidywalnie i niezaskakująco, dynamicznie i bez zbytecznej gadki-szmatki i przestojów? A więc w ten weekend należy iść do kina na „Grę fortuny” — kolejny film, który wygląda jakby wyszedł spod ręki Guya Ritchiego albo główną rolę miałby Jason Statham.
W skrócie i nie paląc: bandziory na kogoś tam napadły i coś tam ukradły. MI6 jeszcze nie wie kto ukradł, co i dla kogo, ale dobrze wie kogo należy posłać, żeby to poustalał jak należy. Do akcji wkracza niezawodny Orson Fortune wraz ze swoją wesołą lecz niezbicie skuteczną ekipą — są goście, którym nie powinno się nigdy ufać — trup ściele się gęsto — niektórzy źli goście okazują się nie tacy źli — a wszystko to podane szybko jak w teledysku (no cóż, jednak główną rolę gra sam Jason Statham, a za film odpowiada Guy Ritchie, którego ręka jest rozpoznawalna równie dobrze, jak każdy okres twórczości Woody’ego Allena…). Nie da się nudzić, nie da się też nad czymkolwiek zastanowić (na szczęście w sumie nie ma nad czym) — po prostu cały czas lecimy na łeb, na szyję.
U mnie 6,5/10, ani mocne, ani słabe — plus za to, że nie wiem ile film trwał, bo nawet gdyby trwał dwa kwadranse dłużej, to bym nie zauważył, ale też za to, że zrobić dobry kiepski film też trzeba umieć.
(„Gra fortuny”, [’Operation Fortune: Ruse de guerre’]; scenariusz Ivan Atkinson, Marn Davies; reżyseria Guy Ritchie; w rolach głównych Jason Statham, Aubrey Plaza, Hugh Grant, Josh Hartnett, Cary Elwes, Bugzy Malone)