Zaczynając od początku: wszystko zaczęło się dokładnie 30 lat temu, kiedy to jako student (już drugiego) roku prawa postanowiłem pojechać — samemu, autostopem — w Alpy. Padło na Chamonix, a poszło tak dobrze, że kilka dni później wdrapałem się na najwyższą górę Europy… (i nawet zdrapałem się — jak sobie pomyślę co ja wówczas wyprawiałem, to wiem, że mam sporo fuksa; jak sobie jeszcze pomyślę, że obecnie lepiej oszpejony chadzam z psem do lasu, to w ogóle…). I wtedy padło mi na głowę tak mocno, że przez kilka kolejnych lat nie chciałem oglądać innych gór (a już szczególnie takich, w których rośnie las)…
Ćwierć wieku po moim ostatnim wypadzie w Alpy — w tzw. międzyczasie zacząłem chodzić po górach z psem, co uważam za wspaniałe (tego też już uzbierało się 18 lat!) — pomyślałem sobie, że czas ruszyć cztery litery i odświeżyć pamięć. Założenie było następujące: nie siedzimy w miejscu, lecz się przemieszczamy, ponieważ wprawdzie w ten sposób nie pogłębimy znajomości konkretnego rewiru, a przecież i tak nie starczyłoby życia, gdyby człek chciał zobaczyć wszystko, co by zobaczyć chciał (no i w ten sposób może uda się nieco odciążyć nie w pełni sprawne łapki psinki). Temu zgrubnemu planowi towarzyszyło jeszcze jedno założenie — jedziemy przed siebie, raczej przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, ale jeśli prognozy wskażą, że gdzieś jest lepsza pogoda, to zmieniamy kierunek. W ten to sposób w pierwszą sierpniową sobotę zapakowaliśmy się naszą trójcą do auta i wyruszyliśmy — w Alpy, z psem, na totalnym (?) lajcie…
Na rozruch i rozprostowanie kości po całodniowej podróży do Bawarii — marsz na Zwiesel (1348 m n.p.m.). Krowie placki pod naszymi nogami zapowiadają pewną bolączkę, która będzie nam towarzyszyła przez cały wypad: Alpy są pełne krów, które wspinają się nawet na wysokość odpowiadającą naszym Rysom (!) — a jak się idzie przez te góry z psem, to na krasule trzeba troszkę uważać ;-)No i właśnie konieczność ominięcia stadka ciekawskich krów zmusiła nas do wybrania paskudnie stromego podejścia na wierzchołek… dalszych zdjęć brak, bo po chwili dogoniły nas te chmury i widoczność spadła do minimumHasło przewodnie wyjazdu brzmiało „gdzie oczy poniosą? w siną dal”, toteż nie może dziwić, że jeszcze tego samego dnia trafiliśmy do Praxmar w Stubai. Nadal stromo, miejscami bardzo kamieniście — w tym momencie zaczynam sobie uświadamiać, że pies w Alpach nie będzie miał łatwego życia…Taka „kanapka” — chmury / góry / chmury — w niższych górach nie jest łatwa do zaobserwowania (kiedyś zdarzyła się nam pod Ruprechtickim Špičákiem, ale to zdecydowanie nie to samo), przeto warto wyskoczyć w Alpy, żeby zobaczyć to zjawisko na własne oczy :-)A my dalej w drogę, tym razem na Silvrettę — jeden z najpiękniejszych rewirów, jakie udało się nam odwiedzić podczas naszej podróży. Spędziliśmy tam prawie trzy dni, a urzekła nas tak bardzo, że już dziś wiemy, że kiedyś będzie trzeba tam wrócić!Taka ciekawostka: wypad trwał trzy tygodnie, podczas którego nie spadła nam na głowę kropla deszczu (oprócz najostatniejszego dnia i spaceru na peryferiach Garmisch-Partenkirchen; solidnie padało raz (w nocy i ze 2-3 godziny ranem, akurat jak jechaliśmy autem), raz czy dwa pokropiło w nocy — no i w strugach deszczu wracaliśmy z Monachium do Wrocławia. (Cały czas było też bardzo ciepło — w dzień, bo nad ranem miewaliśmy temperatury poniżej 10 st. — co akurat Kuaty nie urzekło.)Zaporowe jezioro Silvretta to dowód, że Austriacy potrafią doskonale wkomponować w krajobraz nawet obiekt o ściśle utylitarnym przeznaczeniu; zapach nisko przelatujących chmur o poranku — bezcenne!Silvretta nam będzie kojarzyć się z Arkadią, ale to nadal Alpy, które dla wędrujących z psem — nasza nie w pełni sprawna weteranka lada dzień kończy 8 lat — nie są łatwe, o czym mieliśmy możliwość przekonać się dosłownie każdego dnia na szlaku: jak nie bardo stromo, to ostre podłoże (bardzo niewygodne dla psich łapek), to znów daleko — a cały czas palące słońce i upał (w dole Vermunt-Stausee, drugie z jezior położonych w tym rejonie)Co nie zmienia faktu, że gęby się nam śmiały cały czas — ale ja w Alpach tak mam, że właściwie mógłbym cały dzień siedzieć i patrzeć, i też będę wniebowziętyOchsentaler Gletscher i (po lewej) Piz Buin — jak widzę takie rzeczy, to mnie ciarki po plerach chodzą… i od razu zastrzegam, że te zdjęcia nie oddają nawet dziesiątej części piękna tych miejscówek…Familijny pstryczek przy Wiesbadener Hütte, w tej chwili był to rekord wysokości psiapsiółki (2443 m n.p.m. to nieco wyżej niż Bystra w Tatrach Zachodnich)Godzi się parę słów poświęcić widokowej Silvretta-Hochalpenstraße. Otóż przejazd tą piękną szosą o długości 22,3 km jest płatny (18 euro za osobówkę — niezależnie od tego jak długo trwa przejazd… nam zajęło to prawie 72 godziny), acz chociaż nie jest tanio, to warto kwotę tę poświęcić, już choćby dlatego, że tak sama droga jest emocjonująca (już choćby z tego powodu, że na przełęczy Bielerhöhe osiąga wysokość 2032 m n.p.m. — jeśli chodzi o serpentyny, to da się żyć ;-), a widoki tam niepowtarzalne! Uchylam rąbka tajemnicy — tak wyglądał od kuchni jeden z naszych poranków na Silvretcie (tu akurat Kuata nieco zaspała, bo chwilę wcześniej po parkingu chodziły krowy, a psinka za tymi bydlętami nie przpada); a skoro od kuchni, to może kiedyś napiszę dlaczego AeroPress nie jest idealnym rozwiązaniem na taki wyjazd (tylko makinetka!)Skądinąd takie obozowisko na przełęczy Bielerhöhe też warto na własne oczy zobaczyć Ale było warto, bo tylko dzięki temu mogliśmy obserwować takie spektakle z cyklu światło i cień na koniec dniaPóźniej był rekreacyjny spacerek dolinką przy Gargellen, wciąż w austriackim Vorarlbergu; taka ciekawostka: na zdjęciu po lewej jeszcze pasmo Silvretta, po prawej już Rätikon (którego właściwie nie widać, bo za krzakami)A to już Rätikon pełną gębą — to też ciekawe, bo wypad do Liechtensteinu wymyśliłem jakiś czas temu, schodząc ze Śnieżnika… miał być jeszcze spacer przez Vaduz (myślałem, że ta metropolia będzie akurat w zasięgu emocjonalnym naszej psinki), ale jednak odpuściliśmyNo właśnie: w Alpy z psem da się jechać, ale trzeba mieć świadomość, że będzie to wyjazd na całkowitym lajcie — albo będzie się człowiek denerwował, że tam się nie da, że tu za trudno, że są ograniczenia (dla jasności: austriackie, francuskie i włoskie parki narodowe, a nawet ten jedyny szwajcarski, zasadniczo są zamknięte dla czworonogów); na zdjęciu: mijamy Alp Valüna — miłą oku knajpę/chatę zorganizowaną w starej oborze (architektura użytkowa tamtych rewirów jest po prostu wspaniała)Poza tym idąc z psinką w nieco poważniejsze góry niż jakieś kopce zawsze w tyle głowy noszę tę obawę, że nawet jeśli jakoś przebrniemy — a przecież kłopotliwy może być byle uskok czy ścianka o dwumetrowej wysokości — to dalej będzie tylko trudniej, a zejść z tych 2 metrów będzie jej znacznie trudniej…Miałem coś napisać o historii Liechtensteinu (ciekawostka: to nazwa księstwa wzięła się od nazwiska rodu panującego, nie na odwrót, a nowi właściciele, czyli Liechtensteinowie odwiedzili swoje włości dopiero kilka pokoleń po zakupie tych ziem), ale ograniczę się do stwierdzenia, że zadziwiać może nawet podział administracyjny tego państewka — a także gospodarstwa rolne wzniesione w taaaakich miejscach…no i tu właśnie jest chwila zaambarasowania: gdzieś za moimi plecami jest wejście na pastwisko pełne krów, które czasem spod byka spozirają na naszą psiapsiółkę — która znów nie baczy na to, że czasem ludzie biorą ją za cattle doga, więc powinna dawać radę… No ale w takich okolicznościach przyrody nawet chwilka strawiona na zastanowienie się jaki wariant przyjąć nie jest chwilką straconą I ostatni rzut oka na piękne Alpy w LiechtensteinieNaszym kolejnym celem był Pilatus koło Lucerny — masywny, malowniczy (pięknie go widać z okolic Jeziora Czterech Kantonów), szczyt o wysokości „zaledwie” 2137 m n.p.m.Prędko się okazało, że szlakiem, który wybraliśmy, na Pilatusa się nie wdrapiemy — lekkie stromości przeszły w małą ściankę zabezpieczoną łańcuchem, z którą nawet się uporaliśmy, ale co jest dalej? roztropny przewodnik psa bierze takie rzeczy pod uwagę — więc wkrótce nastąpił wycof — bo to przecież był wypad w Alpy z psem na lajcie, nie na spinkę!Nagrodą za rozwagę i rozsądek była możliwość obejrzenia panoramy Vierwaldstättersee z okolic Fräkmünt — szwajcarskie krajobrazy są przecudne, także przez auta szybę (w tym akurat pomogła decyzja, by jeździć tylko krajówkami, z dala od autostrad) …aby dzień później, nieskonfundowani ani na jotę, pomknąć dalej na zachód, z przystankiem w l’Etivaz, aby przejść się kawałeczkiem parc naturel régional Gruyère Pays-d’Enhaut…
Dla chętnych i poszukujących inspiracji garść odnośników do map (każda z tych alpejskich trasek została przetestowana pod kątem przejścia z psem — żadnemu zwierzęciu nie wydarzyła się krzywda):
na przedbiegi: Zweisel w Alpach Bawarskich (Niemcy);
na rozeznanie tematu: Praxmar w Stubaien Alpen (Austria);