Hasło do krzyżówki: dobry polski film na trzy litery? Moja podpowiedź: „Kos”. Jeśli ktoś uważa, że polski film to zawsze ryzyko, a hałaśliwy marketing może okazać się tylko przykrywką (vide „Niebezpieczni dżentelmeni” sprzed roku), spieszę donieść, że tym razem reżyser dowozi.
W skrócie i nie paląc: „Kos” to mocno podszyta tarantinowskim klimatem (co ja poradzę, że mi się wszystko kojarzy?) opowieść o wznieceniu insurekcji kościuszkowskiej: generała Tadeusza Kościuszkę, który w towarzystwie swego czarnoskórego towarzysza próbuje przekraść się i porwać masy szlacheckie (może nawet chłopskie) ściga okrutny carski rotmistrz Dunin (chyba najbardziej koślawa postać w całym filmie, acz nie jest to winą Więckiewicza, lecz tego, kto kazał mówić mu takim językiem), na to wszystko nakłada się tragiczna walka o wyzwolenie Ignaca — bękarta zrodzonego z pańskiej chuci i pańszczyźnianej chłopki. Punkt kulminacyjny tej wyimaginowanej historii wypada przy szlacheckim stole — tu porównanie z „Nienawistną ósemką” czy „Django” nasuwa się samoczynnie… niestety, ten element chyba dałoby się jeszcze dopracować, bo nieco dłuży się, a napięcia w nim w sumie niezbyt wiele.
U mnie mocne 8/10, gdzie po pół punktu za fabularne ujęcie ludowej historii Polski w połączeniu z ludową historią U.S.A. — Ignac i Domingo pokazujący sobie blizny po batożeniu, aż ciarki przeszły po widzowskim grzbiecie — dynamiczną fabułę i odpowiednią dawkę napierdzielanki w dawnym stylu — a także za to, że w sumie hepiendu nie było.
(„Kos”; scenariusz Michał A. Zieliński; reżyseria Paweł Maślona; w rolach głównych Bartosz Bielenia i Jacek Braciak, a poza tym Piotr Pacek, Jason Mitchell, Robert Więckiewicz, Agnieszka Grochowska, etc., etc.)